sobota, 30 listopada 2019

Wszyscy na scenę (1953) Kultura masowa a sztuka wyższa

Tytuł: Wszyscy na scenę
Tytuł oryginału: The Bang Wagon
Produkcja: USA 1953
Obsada: Fred Astaire, Cyp Charisse, Oscar Levant, Nanette Fabray, Jack Buchanan
Gatunek: Familijny, Komedia, Musical
Czas: 1 godz. 52 min.
Filmweb: 7,5/10

Są filmy, które są klasykami, bo wprowadziły jakieś zmiany do kina, zrewolucjonizowały gatunek czy też były debiutem jakiegoś wielkiego twórcy. Do tej kategorii bez wątpienia należy np. "Obywatel Kane". Są też filmy doceniane przez krytyków, bo były po prostu najlepsze. Do tej kategorii zaliczają się "Wszyscy na scenę". W musicalu Minnellego nie ma niczego nowego, niczego, co by się już nie pojawiło. Ten film to po prostu jeden z najwspanialszych musicali w dziejach gatunku. Stanowi szczytowe osiągnięcie legendy tego gatunku, Freda Astaire'a. Gwiazdor nigdy już nie nakręcił tak dobrego filmu.

Cyp Charisse (Gabrielle Gerard) i Fred Astaire (Tony Hunter)

Tony Hunter (Astaire) to przebrzmiały gwiazdor hollywoodzkich musicali. Przybywa do swoich znajomych, małżeństwa Lily i Lesa Martonów (Nanette Fabray i Oscar Levant), którzy właśnie napisali scenariusz przedstawienia i chcieliby, aby stary przyjaciel zagrał w nim główną rolę. Reżyserią miałby się zająć ekscentryczny reżyser, ciągle poszukujący artystycznych inspiracji, Jeffrey Cordoba (Jack Buchanan). Obok Tony'ego ma wystąpić gwiazda baletu, Gabrielle Gerard (Cyp Charisse). Niestety, zderzenie dwóch tak odrębnych światów, jakie reprezentują Hunter i Gerard, nie może wyjść na dobre...

Gabrielle Gerard i Tony Hunter

Scenariusz napisali Betty Comden i Adolph Green, autorzy takich hitów jak "Deszczowa piosenka" czy "Na przepustce". Jak zawsze w przypadku tego duetu, komizm słowny i sytuacyjny stoją na najwyższym poziomie, a satyra jest tak ostra, jak tylko się da. Cordoba jest parodią słynnego Orsona Wellesa, Charisse i Astaire zagrali tak naprawdę samych siebie: podstarzałego gwiazdora, który nowym hitem powraca na szczyt i baletnicę, która ma szansę na rozpędzenie swojej kariery. Znakomicie skonfrontowano świat kultury masowej, mediów i celebryckiego blichtru z bardziej wysmakowanym i eleganckim środowiskiem artystów, którzy występują na żywo.

Adolph Green i Betty Comden, scenarzyści "Na przepustce", "Deszczowej piosenki" oraz "Wszyscy na scenę"

Aktorstwo w musicalu nie odgrywa pierwszorzędnej roli, jednak w tym filmie jest naprawdę dobre. Astaire gra swoją rolę z lekkością i polotem, chociaż nie oznacza to, że Tony jest cały czas wesoły. Smutek w jego wykonaniu jest spokojny i nie narzucający się. Charisse przekonująco wciela się w wyniosłą baletnicę, której serce topnieje pod wpływem serdecznego partnera, choć prawdziwe perełki mamy na drugim planie. Fabray i Levant są przekomiczni jako postrzelone małżeństwo Martonów. Przez cały film emanują energią i chęcią życia. Ponoć ich postaci są personifikacjami autorów scenariusza. Ponoć. Genialny jest Buchanan jako ekscentryczny reżyser teatralny Jeffrey Cordoba. Najbardziej zapadającą w pamięć sceną z jego udziałem jest chyba przedstawienie "Fausta", w której Cordoba gra główną rolę.

Cyp Charisse i Fred Astaire

Piosenki napisali Arthur Schwarz i Howard Dietz. Najsłynniejszy jest chyba melodyjny utwór "That's Entertainment!" (Astaire, Buchanan, Levant i Fabray, później także Charisse), który potem stał się motywem przewodnim serii dokumentów. Do tego mamy jeszcze uroczy "I Love Louisa" (Astaire), "Shine on Your Shoes" (Astaire), "I Gues I'll Have to Change My Plan" czyli rewelacyjny duet Astaire-Buchanan, urocze "The Triplets" (Astaire, Fabray, Buchanan), solowy popis Fabray "Louisinia Hayride" czy Charisse w numerze "New Sun in the New Sky". Do tego jeszcze dwa tańce: "Dancing in the Dark", romantyczny duet odtańczony w "Central parku" i długą sekwencję baletową "A Girl Hunt Ballett". Cała sekwencja jest parodią tak modnych ówcześnie filmów-noir, a Charisse i Astaire wzbijają się w niej na szczyty swoich możliwości.


Kolorowa scenografia i barwne kostiumy cieszą oko widza. Mamy tu prawdziwą ucztę dla zmysłów.


Film znalazł się na 17. miejscu na liście 25 najlepszych musicali wg Amerykańskiego Instytutu Filmowego. Piosenka "That's Entertainment" uplasowała się na 49 miejscu wśród najwspanialszych piosenek, a Astaire'a umieszczono na 5. lokacie wśród 25 najlepszych aktorów. Po dziś dzień dzieło to stanowi wzór do naśladowania, było wielokrotnie parodiowane.

Fred Astaire (Tony Hunter) i Cyp Charisse (Gabrielle Gerard)

Mimo że "Wszyscy na scenę" nie są tak znani jak np. "Deszczowa piosenka", są warci zobaczenia. Serdecznie polecam.

Ocena: 10/10 arcydzieło!

------
Polecam przeczytać recenzje Przygody na Broadwayu

poniedziałek, 25 listopada 2019

Człowiek w ogniu (2004) Sztuka zemsty

Tytuł: Człowiek w ogniu
Tytuł oryginału: Man on Fire
Produkcja: USA, Wielka Brytania 2004
Obsada: Denzel Washington, Dakota Fanning, Marc Anthony
Gatunek: Dramat, Sensacyjny
Czas: 2 godz. 26 min.
Filmweb: 7,9/10

"Człowiek może być artystą w różnych dziedzinach, na przykład w gotowaniu. Creasy jest artystą śmierci i właśnie zamierza stworzyć arcydzieło".

Te słowa zdają się być istotą "Człowieka w ogniu" Tony'ego Scotta. Reżyser takich produkcji, jak "Prawdziwy romans" czy "Top Gun" znów pokazuje nam, jak powinien wyglądać film akcji, który wybija się ponad popularny schemat „zabili go i uciekł”.

Tony Scott, reżyser "Top Gun", "Prawdziwego romansu" oraz "Człowieka w ogniu"

Creasy (Denzel Washington) jest świetnie wyszkolonym zabójcą, jednak uzależnienie od alkoholu dyskwalifikuje go jako najemnika. Zdesperowany postanawia odwiedzić swojego starego znajomego, który teraz mieszka w Meksyku – Rayburna (Christopher Walken). Ten załatwia mu pracę ochroniarza małej dziewczynki – Pity (Dakota Fanning). Z początku Creasy bardzo chłodno traktuje Pitę, lecz z czasem dziecko go zauracza i oboje się zaprzyjaźniają. Pewnego dnia dochodzi do porwania dziewczynki. W wyniku strzelaniny Creasy zostaje ciężko ranny i trafia do szpitala. Okazuje się, że porywaczami byli skorumpowani policjanci, a ochroniarz jest teraz oskarżony o zabójstwo dwóch z nich. Z pomocą Rayburna ucieka ze szpitala. Gdy dowiaduje się, że Pita zginęła z rąk porywaczy, postanawia się zemścić...

Denzel Washington (John W. Creasy)

Tony Scott już niejednokrotnie pokazał, że jest znakomitym reżyserem, jego poprzednie produkcje "Top Gun", "Ostatni skaut", "Wróg publiczny" należą już do klasyki gatunku. Reżyserując "Człowieka w ogniu", postawił poprzeczkę jeszcze wyżej, jest to bowiem jeden z jego najlepszych filmów. Wszystko tu jest dopracowane niemalże do perfekcji. Wyraźnie widać doskonały warsztat: znakomity scenariusz autorstwa Briana Helgelanda ("Tajemnice Los Angeles", "Rzeka tajemnic"), zdjęcia Paula Camerona ("60 sekund"), montaż Christiana Wagnera ("Prawdziwy romans", "Bez twarzy") oraz muzykę Harry'ego Gregson-Williamsa ("Królestwo Niebieskie", "Shrek"). Wszystkie te elementy znakomicie się ze sobą komponują, dzięki czemu nie można oderwać oczu od filmu. Mistrzowsko zostały zastosowane takie efekty, jak zbliżenia, oddalenia, spowolnienia i przyspieszenia. Cała ta zabawa obrazem, w połączeniu z muzyką sprawia, że czasem całość wygląda raczej jak teledysk niż klasyczny film.

Dakota Fanning (Lupina Ramos)

Mówiąc o rzemiośle filmowców nie sposób nie wspomnieć o aktorstwie, które stoi na najwyższym poziomie. Denzel Washington zagrał tu chyba najlepszą rolę życia, wykreował postać niezwykle wyrazistą, która zapadnie w pamięć na długo. Młodziutka Dakota Fanning zamieniła się w przeurocze dziecko, którego nie sposób nie polubić, Christopher Walken zagrał wprawdzie rolę tylko drugoplanową, ale na pewno będzie ją wspominał - pierwszy raz od dłuższego czasu nie jest czarnym charakterem. I oczywiście nie mógłbym ominąć najlepiej odegranej postaci, czyli Lisy. Radha Mitchell doskonale wcieliła się w rolę zrozpaczonej matki, emocje które pokazuje zdają się być prawdziwymi do tego stopnia, że mimowolnie, szczerze jej współczujemy.

Lupina Ramos

Film jest jak gdyby podzielony na dwie części: pierwsza to przedstawienie postaci i zapoznanie widzów z nimi. To tu rodzi się sympatia (lub niechęć) do poszczególnych bohaterów, to w tej części zachodzą relacje pomiędzy postaciami. Najpierw operowanie emocjami jest bardzo ostrożne, ale z czasem Tony Scott coraz bardziej nas przyzwyczaja do bohaterów i coraz bardziej się z nimi związujemy. Gdzieś w głębi wiadomo, co się stanie, ale to jeszcze nie teraz, nie ten moment. W tej chwili jeszcze trzeba się delektować błogim szczęściem i spokojem. Lecz kiedy postacie bardziej się ze sobą związać nie mogą (a widzowie z nimi), Tony Scott funduje nam zastrzyk nienawiści i rozpoczyna drugą część filmu. Pita zostaje porwana, Creasy jest ciężko ranny. Miejsce na współczucie znajdzie się, ale tylko na chwilę, zastępowane jest przez głęboką nienawiść i wściekłość. Podobnie jak Creasy, pałamy żądzą krwawej zemsty. Podobnie jak Creasy, delektujemy się każdą chwilą, w której osoba zamieszana w porwanie tej małej, słodkiej dziewczynki wyje z bólu. Żałujemy, że Creasy uciął już wszystkie palce, że porywacz już nic więcej pożytecznego nie wie. Żałujemy, że zginął tak szybko.

John W. Creasy

Tony Scott wywołuje w nas myśli, których sami się boimy. Te myśli, które są bardzo głęboko zakopane, których nie wyciągamy na światło dzienne, które rezerwujemy na najgorsze chwile, które w nas są, ale których się wstydzimy. Reżyser po mistrzowsku gra na emocjach widzów. Mimo, że fabuła "Człowieka w ogniu" nie jest na początku specjalnie wciągająca oraz że całość jest przewidywalna, nie sposób przejść obok tej produkcji obojętnie. Owszem, występuje tu coś takiego jak przerost formy nad treścią, ale w tym wypadku to forma jest najważniejsza. To doskonale poskładane elementy, takie jak aktorstwo, zdjęcia, muzyka czy montaż sprawiają, że lubimy, współczujemy, później nienawidzimy, a w końcu czujemy chorą satysfakcję. Istotą "Człowieka w ogniu" nie są jakiekolwiek filozoficzne sentencje czy wyższe cele, ale emocje, a w tej dziedzinie film prezentuje najwyższy poziom. Polecam go wszystkim, którzy chcą się przekonać, co filmowcy mogą zrobić z naszą empatią.

Ocena: 7/10 dobry

------
Polecam przeczytać recenzje Carrie (2013)

niedziela, 24 listopada 2019

Captain America: Pierwsze starcie (2011) Steve Rogers - heros, który poprowadzi miliony

Tytuł: Captain America: Pierwsze starcie
Tytuł oryginału: Captain America: The First Avenger
Produkcja: USA 2011
Obsada: Chris Evans, Tommy Lee Jones, Hayley Atwell, Sebastian Stan, Meal McDonough, Hugo Weaving
Gatunek: Akcja, Sci-Fi
Czas: 2 godz. 4 min.
Filmweb: 6,7/10

Mimo iż Steve Rogers w komiksowym pierwowzorze dołączył do Mścicieli trochę później niż pokazuje to Hollywood, to w perspektywie historii filmowych Avengerów i planów MCU, nie ma chyba lepszej jednostki, pod której skrzydłami mógłby się rozwinąć. Kapitan Ameryka to postać, za którą – jak wierni żołnierze za swoim dowódcą – podążą inni Mściciele, dlatego jest on tym pierwszym, najważniejszym Avengerem, kimś kto rozumiał czasy, w których przyszło mu żyć, czasy zrodzone z brutalnej wojny:  II Wojny Światowej -  konfliktu, który pochłonął miliony ludzkich istnień. A wszystko w imię bezsensownej idei czystości rasowej, bezwzględnego panowania faszystów, okraszonego niezmierzonym okrucieństwem, przez które jak bydło idące na rzeź traktowało się każdego "pokurcza", "podrzędny" byt nie mający miejsca w uporządkowanym i zaplanowanym już przez nazistów świecie. "Captain America: Pierwsze starcie" to produkcja, która samym swym rozpoczęciem, aktem odkrycia fragmentu czarnego, wystającego pod kątem spod skorupy lodu skrzydła , a wokół niego zamarzniętej, otoczonej krą tarczy Kapitana Ameryki, świetnie konfrontuje czasy współczesne z przeszłością i ukazuje szacunek jaki darzono legendarnego Rogersa, a w szczególności ten jego niespotykany heroizm. Mimo przytłaczającej przewagi Hydry, bohater ten tak pokierował  oddziałami, w tym swoimi "Howling Commandos", że zdołał pokonać armię przepełnionego ciemnością Red Skulla (Hugo Weaving). Lecz teraz nadszedł czas by ożywić "Kapitana Amerykę". I tak Steve ponownie stanie się  podporą, siłą i głosem rozsądku, lecz tym razem zrobi to dla "Avengersów", poprowadzi ich w batalii przeciwko okrutnym ciemiężcom, tak jak zrobił to ponad 70 lat temu. Czas na główny konstrukt fabularny dzieła, czas na historię "Kapitana Ameryki".

Chris Evans (Kapitan Ameryka)

Czy aktor wcielający się w postać Kapitana Ameryki jest równie ważny co sam bohater? Czy nie jest czasami tak, że w przypadku tego herosa ważniejszy jest jego charakter i to co robi niż wygląd i usposobienie artysty, który się z nim scala? Szczupła sympatyczna twarz, z której emanuje szlachetność, a potem podkreślone, mocne rysy twarzy, zarysowana szczęka i ciepły wyjątkowy głos, to atuty, które Chris Evans szczególnie w filmie podkreślił. Warto dodać, że pomogła mu w tym obróbka graficzna i dubler, którego musiano tak dostosować by jego wątłe ciało podkreślało pociągłą, dużą twarz aktora, który zagrał Steve’a Rogersa.

Chris Evans

Joe Johnston pokazał, że Kapitan Ameryka niestety nie ma łatwo. Po serii supersteroidowych iniekcji w najważniejsze grupy mięśniowe i naświetlaniu  zamkniętego ciała w metalizowanej jak spłaszczone cygaro komorze, Steve wydaje się nie spełniać oczekiwań armii USA. Jeden nadczłowiek to za mało dla Pułkownika Chestera Phillipsa (Tommy Lee Jones). Dlaczego więc Steve nie miałby zająć się propagandą, wykorzystać swój rozgłos za podniosłe czyny, których dokonał? Nakłaniać młodych ludzi do wstąpienia do Armii by szli za przykładem niezmierzonego męstwa "Kapitana Ameryki"? Taki pokazowy "tour" nie trwa jednak długo. We Włoszech Rogers dowiaduje się, że Backy Burnes (Sebastian Stan) - jego wierny przyjaciel, z którym łączy go silna braterska więź, wraz z pozostałymi kompanami zostaje pokonany przez armię "Red Skulla" i gdzieś uwięziony. Niedługo po tym jak ideał za którym pójdą miliony uwalnia zaginionych żołnierzy, Kapitan powraca do bazy polowej SSR. Skupionym na wykonywaniu czynności organizacyjnych żołnierzom, ukazuje się maszerujący równym mocnym rytmem, poszukiwany dotąd oddział sił zbrojnych USA, których prowadzi nieustraszony Kapitan Ameryka. Na przestrzeni całego filmu jest to kluczowa sekwencja, moment, w którym niezłomny Steve Rogers ratuje nie dziesiątki lecz setki ludzi spod okupacji apodyktycznego Johanna Schmidta i powoli prowadzi świat ku zwycięstwu.  Nawet Tesseract: Kamień Przestrzeni będący scaloną energetyczną osobliwością, umożliwiający manipulację otaczającej nas rzeczywistości, w tym otwieranie portali czasowych, w końcu zostaje przejęty przez S.H.I.E.L.D. Dzieje się tak po tym, jak pokonawszy znikającego przez emanację mocy artefaktu "Red Skulla", ostatnim aktem niewiarygodnej odwagi Rogers uniemożliwia zdetonowanie ładunków jądrowych nad Nowym Jorkiem. Kieruje Bombowiec gdzieś w dal i rozbija się na Arktyce. Dla wielu ludzi znika już na zawsze.

Tommy Lee Jones (Johann Schmidt)

70 lat później ta wspaniała historia rozpocznie się na nowo. Adaptując się do współczesnych warunków, Steve musi przygotować się do czekającego go wyzwania. Będzie "pierwszym" i najważniejszym Avengerem, który dzięki odwadze, doświadczeniu i niesamowitym zdolnościom przywódczym poprowadzi herosów w walce przeciwko nadciągającemu niebezpieczeństwu.

Kapitan Ameryka

W całym tym filmowym tyglu nie zapomnijmy o łotrach występujących w niniejszej produkcji. Red Skulla omawiać szerzej nie trzeba. Należy to do powinności fanów i obowiązku marvelowskich geeków. Jest to tak znany antagonista w superbohaterskim świecie, że ocenę jego niniejszego występu pozostawię wszystkim komiksomaniakom. Jedynie nie pasował tu trochę dr Arnim Zola (Toby Jones), gdyż był zbyt spłoszony, wyraźnie przytłoczony potęgą Johanna Schmidta.

Chris Evans (Kapitan Ameryka)

"Captain America – Pierwsze Starcie" to brawurowa produkcja, okraszona wspaniałymi, wkomponowanymi i dostosowanymi do patosu oraz heroicznego charakteru dzieła efektami specjalnymi. Agentka Carter (Hayley Atwell), Howard Stark (Dominic Cooper) oraz będący mentorem i drogowskazem dla Steve'a: dr Abraham Erskine (Stanley Tucci) to najważniejsze osoby kreujące Kapitana Amerykę jako tego kim jest obecnie.

Dominic Cooper (Howard Stack)

Moje deliberacje chciałbym zakończyć niezwykłym cytatem, który podkreśla zachowanie, postawę i charakter Steve'a Rogersa oraz którego znaczenie powinniśmy wytłumaczyć sobie sami.  "Nieszkolona odwaga jest bezużyteczna wobec tresowanych kul" - słowa wybitności George'a Pattona.

Ocena: 9/10 rewelacyjny

------
Polecam przeczytać recenzje Dramatu w głębinach

sobota, 23 listopada 2019

Carrie (2013) They're all gonna laugh at you

Tytuł: Carrie
Produkcja: USA 2013
Obsada: Chloë Grace Moretz, Julianne Moore, Gabriella Wilde
Gatunek: Dramat, Horror
Czas: 1 godz. 40 min.
Filmweb: 5,5/10

Stephen King to zdecydowanie mistrz horroru. "Carrie" to debiutancka i jedna z jego najlepszych powieści. Skoro już w 1976 powstała świetnie wyreżyserowana przez Briana De Palmę adaptacja, to łatwo się domyśleć, że prędzej czy później powstanie kolejna. Kimberly Peirce wzięła więc sprawy w swoje ręce i wykreowała własną ekranizację.

Tytułowa Carrie White (Chloë Grace Moretz) nie ma łatwo w życiu. Wychowuje ją chora fanatyczka religijna (Julianne Moore), a w szkole dzieciaki się z niej naśmiewają. Podczas pewnego incydentu pod prysznicami, dziewczyna odkrywa w sobie zdolności telekinetyczne. To jak je wykorzysta, zależy już tylko od niej.

Chloë Grace Moretz (Carrie White)

Reżyserka "Stop-Loss" postanowiła nieco unowocześnić swoją wersję – tym razem mamy do czynienia z komputerami, a na szkolnym balu tańczącym parom przygrywa muzyka popularna. Ten zabieg pozwala młodym widzom bardziej wczuć się w sytuację naszej bohaterki. Moretz i Moore zagrały lepiej, niż można było się tego spodziewać. Wiadomo – obie są dobrymi aktorkami, ale to Spacek i Laurie lata temu sprawiły, że publiczność była pod ogromnym wrażeniem. Można jedynie przyczepić się urody obu odtwórczyń głównej roli – Sissy skąpana krwią i z wyłupiastymi oczami była naprawdę przerażająca, zaś Chloë już niekoniecznie. Warto także zwrócić uwagę na odegranie Chris Hargenson przez Portię Doubleday. Mimo niewielkiego dorobku aktorskiego, poradziła sobie wyśmienicie, grając zołzowatą oprawczynię. Zawiodła mnie jedynie Gabriela Wilde - nie nadała żadnego wyrazu postaci Sue, była po prostu przeciętna. 

Carrie White

Wielu recenzentów okrzyknęło tę wersje "Carrie" kopią wersji De Palmy. Nie można się do końca z tym zgodzić – rzeczywiście mnóstwo scen jest prawie że takich samych, ale tutaj większy nacisk położono na relacje córki z matką. W klasycznej adaptacji Laurie nie pokazywała się zbyt często, a tutaj Moore wręcz przeciwnie.

Julianne Moore (Margaret White)

Jeśli zaś o soundtrack chodzi, to jak już wspominałem – pop, rock – ogólnie mieszanka gatunkowa. Nie znaczy to jednak, że brakuje tutaj utworów, przez które dostaniemy gęsiej skórki.


Podsumowując, Peirce dała radę. Nie tylko unowocześniła Carrie, ale bardzo dobrze dobrała aktorki do głównych ról. Potrafiła to wszystko wykorzystać i stworzyć dobrą, równie udaną adaptację, co De Palma. Jedyne, co można jej zarzucić, to naprawdę kiepskie zakończenie. Gdyby nie ono, film byłby jeszcze lepszy, no ale czasu już się nie cofnie.

Ocena: 7/10 dobry

------
Polecam przeczytać recenzje Carrie (1976)

środa, 20 listopada 2019

Carrie (1976) "Teen movie" w wersji gore

Tytuł: Carrie
Produkcja: USA 1976
Obsada: Sissy Spacek, Piper Laurie, John Travolta, Amy Irwing
Gatunek: Horror
Czas: 1 godz. 38 min.
Filmweb: 6,9/10

Trzeba przyznać, że Stephen King ma niesamowite szczęście do ekranizacji swoich bestsellerowych książek - wiele filmów powstałych na ich bazie to prawdziwe perełki, by wspomnieć "Lśnienie", "Zieloną milę", "Skazanych na Shawshank", "Stań przy mnie" czy "Misery". "Carrie" według mnie należy do tej samej ligi.

To była pierwsza książka Kinga, opublikowana w 1974 roku. Książka posiada motywy, które kino uwielbia - wciągający wątek psychologiczny, połączony z elementami sensacji i fantastyki. To również w pewnym sensie opowieść o kopciuszku, brzydkim kaczątku, które otrzymuje szanse przemiany w łabędzia - wątek rodem z "teen movie", choć zdecydowanie w wersji gore niż light. Film bowiem nie kończy się miłosnym tańcem króla i królowej balu maturalnego i napisem "żyli długo i szczęśliwie". Książka ta po prostu musiała zostać przeniesiona na ekran!


Bohaterką opowieści jest tytułowa Carrie (Sissy Spacek) - uczennica liceum żyjąca wraz ze zdewociałą, fanatycznie religijną matką (Piper Laurie). W szkole - zagubiona, wystraszona, stroniąca od towarzystwa jest nieustannie obiektem kpin ze strony pozostałych rówieśników. Jedna z uczennic (Amy Irwing), w ramach rekompensaty za pewien incydent, namawia swojego chłopaka (William Katt) - gwiazdę szkolnej drużyny futbolowej, by zaprosił Carrie na bal maturalny. Nie wie jednak, że pozostali znajomi szykują dla Carrie małą niespodziankę podczas balu...

Sissy Spacek (Carrie White)

De Palma - nazywany nieraz "nowym Hitchcockiem" - straszy widzów doskonale. To, w jaki sposób sfilmowany jest bal i zemsta Carrie, to operowanie kolorem (głównie czerwonym...), te ustawienia kamery, dynamiczny montaż to dziś już klasyka filmów grozy i jeden z najlepszych kinowych finałów, jakie chyba kino zna!

Carrie White

Sissy Spacek
 utorowała sobie drogę do kariery tą rolą. Cztery lata później, z nieznanej aktorki, stanie się posiadaczką Nagrody Akademii za rewelacyjny występ w "Córce górnika". Jednak ten film nie byłby tak samo dobry, gdyby nie Piper Laurie w roli fanatyczki religijnej. To jedna z najbardziej przerażających kinowych postaci. Być może dlatego, że strach który budzi bardziej odwołuje się do podświadomości, niż wyraża go bezpośrednio. Film był też początkiem karier Johna Travolty (co się stało z Travoltą krótko potem - nie trzeba dodawać...), dziś prawie zapomnianego już Williama Katta, Nancy Allen oraz Amy Irwing (znanie dziś głównie jako ex-żony Stevena Spielberga i posiadaczki - w wyniku rozwodu - majątku szacowanego na kilkaset milionów dolarów).

Sissy Spacek

Paradoksalnie, film o nastolatkach przeznaczony dla młodzieży powyżej 18-stu lat. Doskonałe kino.

Ocena: 10/10 arcydzieło!

------
Polecam przeczytać recenzje To (2017)

wtorek, 19 listopada 2019

Azyl (2017) Watro pamiętać

Tytuł: Azyl
Tytuł oryginału: The Zookeeper's Wife
Produkcja: Czechy, USA, Wielka Brytania 2017
Obsada: Jessica Chastain, Daniel Brühl, Johan Heldenbergh
Gatunek: Biograficzny, Dramat
Czas: 2 godz. 6 min.
Filmweb: 7,2/10

Są historie, które zasługują na pamięć. Niewątpliwie należy do nich historia Jana Żabińskiego, dyrektora warszawskiego zoo, który w czasie nazistowskiej okupacji z narażeniem życia pomagał Żydom. Zoolog został za swoje działania odznaczony medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Fakt powstania filmu o nietuzinkowym polskim bohaterze cieszy tym bardziej, że "Azyl" jest produkcją amerykańską i dzięki temu historia Żabińskiego trafi do zdecydowanie większego grona odbiorców, niż gdyby powstała w Polsce.

Książka powstała na prawdziwych faktach i dzięki książce powstała ekranizacja filmowa

"Azyl" - zgodnie z oryginalnym tytułem - przedstawia punkt widzenia Antoniny Żabińskiej - żony Jana. Grana przez Jessicę Chastain bohaterka z bólem przygląda się okropnym zmianom w Warszawie przyniesionym przez II wojnę światową. Począwszy od wywiezienia większości zwierząt Żabińskich do berlińskiego zoo, przez pogarszające się warunki życia mieszkańców, do powstania żydowskiego getta, Antonina dochodzi do wniosku, że nie może być więcej bierną obserwatorką i musi zacząć pomagać tym, w których represje uderzyły najmocniej. Z upływem czasu skala konspiracji rośnie, coraz bardziej narażając rodzinę Żabińskich na niebezpieczeństwo.

Jessica Chastain (Antonina Żabińska)

Pamiętne filmy: "Lista Schindlera" oraz "Pianista" pokazały, że film o wojennych losach Polski z międzynarodową obsadą może być wybitny. Mimowolnie tego samego już na wstępie chce się oczekiwać od "Azylu". Niestety Niki Caro to nie Steven Spielberg ani Roman Polański. "Azyl" jest co prawda zrealizowany poprawnie, lecz polskiemu widzowi jego tematyka może wydawać się niezwykle wręcz strywializowana. Gdzieś pod płaszczykiem rodzinnej konspiracji gubi się istota Wojny, a realia życia w okupowanej Warszawie wydają się bardzo uproszczone. Większość bohaterów filmu ma słabo rozbudowany rys psychologiczny i w związku z tym daje się każdego z nich opisać w dwóch słowach.


Poza niezawodną Jessicą Chastain wyróżnia się jedynie Daniel Brühl w roli Lutza Hecka, hitlerowskiego zoologa, który jest postacią prawdziwie niejednoznaczną. Niemiecki aktor po raz kolejny pokazał, że bardzo dobrze wychodzi mu odgrywanie odrażających postaci, do których czuje się mimowolną sympatię. Oglądając "Azyl", można mieć wrażenie że Heck został przedstawiony jako trochę mniej groteskowa wersja Fredericka Zollera - bohatera granego przez Brühla w "Bękartach wojny" Tarantino.


"Azyl" nie jest filmem na miarę swoich (wymienionych wcześniej) poprzedników, ale bardzo dobrze, że powstał. Film można posądzić o to, że jest zbyt prosty i naiwny w stosunku do tematu który przedstawia, lecz mimo to ma kilka mocniejszych stron. Pomijając jego zaledwie poprawną stronę artystyczną, warto go zobaczyć ze względu na pamięć o historii, którą przedstawia.

Ocena: 7/10 dobry

------
Polecam przeczytać recenzje Słów i muzyki

poniedziałek, 18 listopada 2019

Ania z Zielonego Wzgórza (1985) Ku pokrzepieniu serc

Tytuł: Ania z Zielonego Wzgórza
Tytuł oryginału: Anne of Green Gables
Produkcja: Kanada, USA, RFN 1985
Obsada: Megan Follows, Colleen Dewhurst, Richard Farnsworth
Gatunek: Familijny
Czas: 3 godz. 19 min.
Filmweb: 7,2/10

Cykl książek Lucy Maud Montgomery o Ani Shirley ma tak niezwykle ciepły i pogodny nastrój, że ukoi i pocieszy każdego, kto po nie sięgnie. W opowieści autorki miejscowość Avonlea na kanadyjskiej wyspie Księcia Edwarda zdaje się być niemal rajem na Ziemi. W związku z tym wydawało mi się, że adaptacja perypetii Ani na język filmu nie będzie rzeczą łatwą. Jednak gdy oglądam "Anię z Zielonego Wzgórza" Kevina Sullivana, mam wrażenie, jakby reżyser potrafił czytać w moich myślach – tak znakomicie udało mu się oddać wszystko to, co według mnie w książce najpiękniejsze.


Ania Shirley (Megan Follows) jest sierotą, która błąka się od domu do domu w poszukiwaniu miłości i rodzinnego ciepła. Samotność i niedostatki swego wyglądu rekompensuje sobie w domu Maryli (Colleen Dewhurst) i Mateusza (Richard Farnsworth) Cuthbertów – podstarzałego rodzeństwa, które postanowiło przyjąć do pomocy w gospodarstwie chłopca z sierocińca. Na skutek pomyłki pracowników tej placówki to właśnie Ania trafia na Zielone Wzgórze. Jednakże małe, rudowłose dziewczątko o bardzo bogatej wyobraźni oraz potoczystej i kwiecistej wymowie z miejsca zyskuje sympatię Cuthbertów. Od tej chwili dla wszystkich rozpocznie się zupełnie nowy rozdział w życiu.

Megan Follows (Ania Shirley) i Schuyler Grant (Diana Barry)

W filmie wszystko zagrało idealnie. Świetny materiał literacki w postaci powieści Lucy Maud Montgomery został perfekcyjnie zaadaptowany na potrzeby filmu przez Kevina Sullivana i Joe'go Wiesenfelda. Dzięki przepięknym zdjęciom Wyspa Edwarda odsłania przed nami swoje atuty – małe, malowniczo usytuowane miasteczko Avonlea i otaczające je bogactwo przyrody. Ponadto mamy tu barwny pochód rozmaitych ludzkich charakterów. Niektóre z nich mogą w pierwszej chwili nie wzbudzić w nas zbyt wielkiej sympatii, ale jak się okazuje później – każdy ma prawo do drugiej szansy i zmiany na lepsze. W odróżnieniu więc od innych filmów ukazujących człowieka w negatywnym świetle, "Ania z Zielonego Wzgórza" prezentuje najcenniejsze wartości człowieka.

Megan Follows (Ania Shirley)

Oprócz tych niezaprzeczalnych walorów jest jeszcze co najmniej jeden – znakomite aktorstwo. Dla mnie Megan Follows to Ania Shirley. Mogę postawić między nimi znak równości. Młodziutka aktorka potrafiła idealnie oddać charakter tej postaci: żywiołowy, nieco egzaltowany, przechodzący błyskawicznie z jednej skrajności w drugą. Znakomita jest Colleen Dewhurst jako Maryla, która chce uchodzić za surową i zdystansowaną, a w głębi serca jest niezwykle ciepła i opiekuńcza. No i Mateusz w wykonaniu Richarda Farnswortha - zawsze gdy mam przyjemność oglądania go na ekranie, serce topnieje mi z sympatii do niego. Jest tu jeszcze cała plejada świetnych aktorów drugoplanowych, o których grze można by śpiewać peany.

Ania Shirley

Wszystko to razem złożyło się na piękny, pełen ciepła film dla całej rodziny – idealny na wspólne oglądanie w długie, jesienno-zimowe wieczory. Naprawdę rzadko udaje się tak trafnie oddać ducha miejsc i czasów. Tym bardziej twórcom "Ani z Zielonego Wzgórza" należą się słowa uznania i podziwu. Spod ich rąk wyszedł film porównywalny z książkowym oryginałem, niosący w sobie dużą dawkę krzepiącej wiary w człowieka.

Ocena: 9/10 rewelacyjny

------
Polecam przeczytać recenzje Toma i Jerry'ego: Wielkiej ucieczki